Akcje uliczne stają się ważnym czynnikiem politycznym w krajach poradzieckich. Stopniowo przejmują funkcję społeczną, jaką tradycyjnie pełniła w Rosji literatura: są opozycją w stosunku do władzy. Artykuł związanej z ruchem feministycznym badaczki posttotalitaryzmu.
W ciągu czterech lat swojego istnienia grupa artystyczna (i ruch polityczny) Femen stała się klasyką protestu genderowego. Dziewczyny nie muszą już nikomu udowadniać, że mają prawo działać ani że ich przesłanie jest całkiem poważne. Wcześniej, kiedy dopiero wchodziły w przestrzeń publiczną, szok wywołany nagością odbierał widzom (w tym również zawodowym socjologom) zdolność rozumowania. W reakcjach dominowały negatywne emocje. Społeczeństwo ukraińskie – i zresztą w ogóle poradzieckie – nie było gotowe na spokojną i poważną analizę akcji na wpół nagich manifestantek. Zbyt ostro naruszyły powszechnie obowiązujące konwencje, w tym feministyczne. Nie próbowały też wchodzić w żadne konteksty: dystansowały się od feminizmu, krytykując go za „patriarchalność”, nie interesowały się ukraińską opozycją polityczną ani nie usiłowały z nią sympatyzować, nie szukały popleczników ani partnerów w dialogu publicznym. Uczestniczki projektów Femenu przychodziły znienacka, robiły performens i znikały „z pola walki”. Często służby porządkowe wywoziły je radiowozem, ale potem zwykle zwalniały, a ukraiński sąd wydał nawet korzystny dla Femenu wyrok w sprawie rzekomej obrazy uczuć religijnych (w soborze św. Zofii) – rzecz kompletnie nie do pomyślenia w sąsiedniej Rosji.
Akcje dowodzą, że dziewczyny są dobrze wyedukowane i znają teorię feminizmu. Zaszyfrowują w swoich minispektaklach wielowarstwowe komunikaty. Kiedy organizują akcje na Zachodzie, publiczność nie ma kłopotu z odczytaniem owych komunikatów. Tamtejsze społeczeństwo już w szkole poznaje teorię feminizmu. Całkiem inaczej reagują tłumy poradzieckich mężczyzn, obciążonych seksistowskim myśleniem w formule „alebymjązerżnął”. Zachowując poprawność polityczną, można określić tę grupę mężczyzn jako „porażkę edukacji”. Nie mają w życiu nic poza penisem. Femen podsuwa im lustro i ośmiesza ich łatwą do przewidzenia reakcję, przeadresowując krytykę do tych, którzy zaniedbali kształcenie młodych ludzi, nie zainwestowali ani grosza w ich mózg. Kotłują się na blogu ruchu Femen i najzupełniej stereotypowo komentują wszystkie reportaże o akcjach: wyzywają uczestniczki od prostytutek, ślinią się nad ich nagością i oskarżają o „robienie wstydu całej Ukrainie”; czyli przechodzą od moralizatorstwa do dyskursu politycznego „o powinnościach obywatelskich kobiety ukraińskiej”. Grupa ta jest najliczniejsza i najaktywniejsza w publikacjach internetowych Femenu. Oczywiście nie odzwierciedla jednak całego spektrum reakcji społeczeństwa ukraińskiego na fenomen ruchu. Akcje Femenu to opozycja polityczna na najważniejszym odcinku frontu: antropologicznym. I na tym poziomie nikt już im nie odpowiada, wszystkie reakcje idą bokiem, gdzieś obok istoty problemu.
Każda epoka ma swój najwyższy poziom emancypacji. W XVIII wieku była to filozofia Oświecenia, w XIX lewicowa doktryna polityczna w najrozmaitszych wersjach, z których najbardziej znaną okazał się marksizm, ponieważ właśnie marksizm próbowały na gigantyczną skalę wprowadzać w życie w ramach masowego eksperymentu społecznego ZSRR i tzw. „obóz socjalistyczny”. W XX wieku w dyskursie społecznym dominowała antropologia – człowiek, jego mentalność, jego ratio i granice wolności. Zagadnienia te stały w centrum uwagi egzystencjalizmu, szkoły frankfurckiej i – w drugiej połowie XX. wieku – w dekonstruktywistycznym postmodernizmie. W ruchach protestu pojawiły się zadania humanizacji nie tylko samych „wielkich narracji”, ale też pragmatyki, którą narracje te sprowokowały, a konkretnie ideologii i systemów; stąd „socjalizm z ludzką twarzą”, „kapitalizm z ludzką twarzą”, „chrześcijaństwo z ludzką twarzą”… Ale w kulturze chrześcijańskiej represjom podlega nie twarz, a ciało. To właśnie ciało obwarowano rozmaitymi tabu, które ostatecznie skrępowały nie tylko ciało, ale i mentalność.
W XXI wiek społeczeństwo weszło z zestawem emancypacyjnym; jego zawartość nie stanowi spójnego systemu. Znajdziemy tu – na równych prawach – postkolonializm, feminizm, ekologię, antyrasizm, antyimperializm, poprawność polityczną, antymilitaryzm, sekularyzację i cały szereg innych postulatów, zróżnicowanych pod względem poziomu, tematyki i rozmachu. Społeczeństwa i kultury tasują ten zestaw jak talię kart, w zależności od lokalnych priorytetów. Femen nie uprawia „po prostu feminizmu”; jego akcje stanowią krytykę polityki i kultury, a przy tym nie ograniczają się do Ukrainy czy krajów poradzieckich. W ciągu ostatniego roku akcje ruchu objęły też kraje europejskie i islamskie. Taka niezwykła aktywność rozbraja interpretatorów, a akademicki feminizm widzi w ich spontaniczności i swobodnym podejściu do teoretycznych dogmatów przejawy ignorancji i prowokację. Nie da się jednak udawać, że ukraiński fenomen Femenu nie istnieje.
„Femen okazał się papierkiem lakmusowym całego społeczeństwa, a szczególnie społeczności genderowej i feministycznej! Czy to nie najdziwniejsze w całej tej historii?” – tak Olha Płachotnik i Marija Majerczyk, autorki artykułu o fenomenie Femenu, podsumowały burzliwą dyskusję w gronie koleżanek po fachu. Tak, Femen polaryzuje poglądy i rozbija konsensus. Stosunek do oddolnych akcji ulicznych, organizowanych przez ukraińskie feministki, obnaża różnice poglądów, podskórne konflikty i linie podziału w poradzieckim środowisku akademickich specjalistów od badań genderowych. Opublikowany w piśmie „Krytyka” artykuł o Femenie autorstwa Mariji Majerczyk i Olhi Płachotnik sprowokował dyskusję w internecie. Pierwsza zareagowała, oczywiście, grupa dyskusyjna Charkowskiego Centrum Badań Genderowych; doszło tam nawet do osobistych konfrontacji, demonstracyjnego zrywania stosunków i opuszczania grupy.
Akcje uliczne na naszych oczach stają się ważnym czynnikiem politycznym w krajach poradzieckich. Powiedziałabym nawet, że stopniowo przejęły funkcję społeczną, jaką tradycyjnie pełniła w Rosji literatura: są opozycją w stosunku do władzy. Poprzez „magiczny pryzmat” Femenu dostrzec można wiele punktów zapalnych i pęknięć na kulturowo-politycznej mapie kraju. Opisując reżimy polityczne na Ukrainie i w Rosji, musimy dziś brać pod uwagę – na równi z innymi kryteriami – stosunek władz do politycznego street artu jako jednej z postaci krytyki społecznej. W Rosji prokuratura wszczęła postępowanie przeciwko popularnej grupie „Vojna”; nowe pokolenie prześladowanych artystów – Awdiej Ter-Oganian i Oleg Mawromati – zmuszone było uciekać z Rosji i prosić o azyl w Czechach i Bułgarii. Nie są to już kraje starej Europy, do których czterdzieści lat temu władze tradycyjnie zsyłały na emigrację radzieckich dysydentów, ale nowe europejskie demokracje, wywodzące się z byłego obozu socjalistycznego. Ta nowa geografia emigracji politycznej wyraźnie pokazuje, jak rozszerza się terytorium wolności. Kiedy jest więcej wolności, wzrasta zróżnicowanie form jej wyrażania. Tolerancja władz ukraińskich wobec prowokacyjnej taktyki krytycznego „ulicznego” akcjonizmu wyznacza, obok innych czynników, miejsce Ukrainy na skali, mierzącej poziom demokratyzacji państw poradzieckich.
Strategie Femenu, choć prowokacyjne, całkowicie wpisują się w ramy świetnie znanej i zbadanej na przykładzie „dawno już wolnych krajów” ulicznej aktywności politycznej. Historia europejskich ruchów kobiecych widziała już chyba wszystko – marsze pustych garnków czy masowe, publiczne palenie staników. Teoretycznie nikt dziś nie wyśmiewa dawnych i niedawnych aktywistek za tak niestandardowe zachowania; wręcz odwrotnie: ruchy oddolne w rodzaju Femenu zdają się wręcz stworzone do badań akademickich. Rozebrane do pasa dziewczyny-aktywistki, dawno już osobiście znane wszystkim zainteresowanym krytykom i obserwatorom, w swoich wystąpieniach zagęszczają do granic możliwości zarówno klasyczne chwyty ulicznego akcjonizmu, jak i feministyczną retorykę, co daje efekt karykatury, persyflażu i ironii. Nie wiadomo, czy robią to świadomie, prowokując przeciwników do całkowicie przewidywalnych ataków, czy też naprawdę są tak „proste”, że wybierają z całego wachlarza strategii protestacyjnych ordynarne formy karnawałowo-folklorystyczne, świetnie przyjmowane przez najbardziej masowego i niewybrednego odbiorcę.
Dla uczonych – politologów, socjologów i specjalistów od badań genderowych – atutem Femenu jest to, że jego akcjami można zilustrować abstrakcyjne tematy i kategorie, zobrazować suchy materiał wykładany na studiach. Weźmy na przykład znaną freudowską teorię: patriarchat przypisuje kobiecie histerię, żeby można było uznać ją za istotę niepoważną, niepełnowartościową, chorą. Mężczyźni nie słyszą, kiedy kobieta mówi; zaczynają słuchać dopiero, kiedy krzyczy, co potwierdza patriarchalną kliszę pojęcia „kobieta”. Podczas aresztowań albo zwykłych przepychanek z policją dziewczyny z Femenu przenikliwie krzyczą, a dokładniej piszczą w nienaturalnie wysokich tonach. Ten krzyk, ten pisk to swego rodzaju gra. Działaczki karykaturalnie wykorzystują to, czego oczekują ich przeciwnicy: działają zgodnie z banalnymi kliszami genderowymi, w tym z maskulinistycznym zakazem przemocy – nie wolno bić ani poniewierać „chorej” kobiety, szczególnie publicznie. Głośny pisk odwołuje się do tego właśnie tabu, które w przypadku, kiedy silni, uzbrojeni mężczyźni zatrzymują delikatne, młode, bezbronne przez swoją nagość kobiety, stawia owych mężczyzn w mocno niekorzystnym dla nich świetle.
Dziewczyny najciekawsze są jednak jako wyrazisty przedmiot (niestety, przedmiot…) analiz naukowych. Archiwum filmowe akcji Femenu pełne jest ambiwalentnych i poliwalentnych scenariuszy społecznych na najróżniejsze tematy, które nie doczekały się dotąd całościowej interpretacji; nie ma też zgody w kwestii przekładu środków wyrazu street artu na język analiz socjologicznych, genderowych i kulturologicznych – inaczej mówiąc, nie stworzono jeszcze ram i przesłanek do publicznej dyskusji zwolenników i krytyków fenomenu Femenu. Nie jest tajemnicą, że krytyków i przeciwników jest równie wielu, jak wielbicieli. Femen daje obfitą pożywkę do wypowiedzi zarówno „przeciw”, jak i „za”.
Dotychczas teoretycy feminizmu mieli jedynie teoretyczną możliwość dyskutowania o potencjale ruchu kobiecego i aktywizmu w przestrzeni poradzieckiej. Ale jeżeli nie liczyć ich samych, to znaczy wąskiego kręgu „uczonych kobiet i mężczyzn” w ośrodkach akademickich, konflikty genderowe były słabo artykułowane w publicystyce i nie ilustrowano ich żadnymi inicjatywami oddolnymi, podejmowanymi w przestrzeni społeczno-politycznej. Możliwość przejścia od analizy czystej teorii do zastosowania owej teorii w realnym środowisku, jest dla każdego badacza akademickiego czymś bardzo pożądanym i zarazem niezwykle ryzykownym: swego rodzaju inicjacją i zmianą statusu. Pierwszy kamień pod fundament pracy naukowej poświęconej lokalnym formom protestu genderowego, odbywającego się na naszych oczach, położyły Olha Płachotnik i Marija Majerczyk, drukując w „Krytyce” swój artykuł. Koledzy po fachu bardzo czekali na tę publikację. Niewykluczone, że stworzyli w tym czasie własne wersje tego tekstu, dopasowane do ich własnych zainteresowań zawodowych, hipotez i interpretacji.
Olha Płachotnik (z którą miałam okazję rozmawiać podczas jej stażu w Berlinie) i Marija Majerczyk zdawały sobie sprawę, że muszą połączyć cel publicystyczny z naukowym: z jednej strony odpowiedzieć na oczekiwania szerokiego kręgu czytelników w przystępnej formie, z drugiej spełnić wymagania naukowców z ich specyficznym językiem oraz podejściem metodologicznym i teoretycznym. Czy da się napisać tekst, który zadowoli całe środowisko genderowe: pozytywistów, wyznawców Webera, Marksa, Gramsciego, Freuda, Lacana, dekonstruktywistów i tak dalej? Badania genderowe to wielkie pole interdyscyplinarne. Powyższa lista wydłuży się w nieskończoność, jeśli zaczniemy wymieniać wszelkie możliwe preferencje metodologiczne i teoretyczne czytelników i oponentów.
W kwestii Femenu nie powiedziano jeszcze wielu istotnych, kluczowych dla zrozumienia tego fenomenu rzeczy. Warto wrócić do tego tematu w przyszłości. Proszę – dziewczyny z Femenu zgodziły się na sesję fotograficzną dla pisma dla mężczyzn. Albo jeszcze gorzej: chcą umieścić na swojej stronie internetowej komercyjną reklamę. Naruszają kolejne feministyczne tabu. I co? Będziemy je besztać, upominać? Nie są od nas zależne. Robią to, co same uważają za słuszne. Bez naszych dobrych rad. Bez autorytetów akademickich. Dostają propozycję: „Dziewczyny, zorganizujemy dla was trening” – i nie reagują. Nie chcą siedzieć w ławkach i zdawać egzaminów u różnych uczonych pań. Z góry wiedzą, co mamy im do powiedzenia: uprawiacie „niewłaściwy” feminizm.
Dziewczyny z Femenu instynktownie bronią swojej niezależności. Nie chcą ulegać jakimkolwiek wpływom, a już w żadnym wypadku wysłuchiwać pouczeń ex cathedra. Można zaproponować im współpracę (Marija i Olha zrobiły z nimi wywiad-rzekę), ale na ich warunkach. Jeżeli nie znasz języka naukowego i politycznego dyskursu genderowego, a przed tobą siedzi rozmówczyni potencjalnie zdolna wykorzystać swoją profesjonalną wiedzę w charakterze narzędzia dominacji, to taka sytuacja może skończyć się dla ciebie poniżeniem. Uniknąć takiej hierarchizacji można tylko w jeden sposób: w odpowiedniej chwili opuścić obszar konfrontacji dwu nieprzystających do siebie, a w dodatku zhierarchizowanych języków opisu. Na swoim blogu, to znaczy na własnym terytorium, Femen odpowiada na liczne propozycje „nalania oleju do głowy” nieagresywnie, ale krótko i kategorycznie. „Dziewczyny, piszecie z błędami, mogę podarować wam słownik wyrazów obcych, skoro już nie przychodzicie na trening” – pisze do dziewczyn na ich blogu jedna ze specjalistek od badań genderowych. „Bierzemy!” – odpowiadają lakonicznie działaczki, kompletnie nie reagując na słowo „trening”. Równie spokojnie odpowiadają na ciągłe żądania, żeby „przestały wreszcie wymachiwać cyckami i zajęły się czymś poważnym”.
8 marca odbyła się w Kijowie manifestacja bez Femenu, bez nagości, z poważnymi hasłami. A wiec na Ukrainie – jak w Niemczech – jest wiele feminizmów. Reprezentują rozmaite interesy, formy protestu i zapotrzebowanie ukraińskiego ruchu kobiecego, który – niech żyje Ukraina! – mimo wszystko istnieje. A gdzie jest rosyjski oddolny feminizm w Rosji? W krajach bałtyckich? Jakoś nic o nim nie słychać.
W artykule Olhi Płachotnik i Mariji Majerczyk nie ma mowy o tym, że strategia Femenu jest jedyną możliwą. Owszem, jest skuteczna – ale to wcale nie znaczy, że uniwersalna i że wszystkim pasuje. Nie wszyscy mogą albo powinni powtarzać to, co tak świetnie wychodzi grupce młodych kobiet, które wybrały akurat akcjonizm uliczny. Kiedy ulicą idzie demonstracja polityczna, organizowana przez spolitycyzowaną art-grupę, publiczności zostaje rola widzów, natomiast autorom akcji – wykonawców. My, widzowie, nie musimy pchać się na scenę. Nie musimy rozbierać się do pasa, malować piersi i wkładać na głowę ludowych wianków ze wstążkami. Taktyka Femenu to slapstick, kuglarstwo uliczne, karnawałowa parodia praktyk komercyjnych, pozbawiających kobiece ciało podmiotowości. Wiadomo, że taka parodia ma szansę powodzenia tylko wtedy, kiedy jej obiekt jest rozpoznawalny. Dlatego ciało feministycznego performansu powinno przypominać to, które zwykle wykorzystuje się w kontekście komercyjnym. Już choćby z tego powodu Femen nie może być organizacją masową ani zarodkiem partii politycznej. Jest nastawiony na grę, estetykę i indywidualność. Te zaś czynniki są, jak wiadomo, czymś poza systemem, czymś zbędnym, nie mieszczącym się w polu determinacji klasowej. Sytuacja totalnej marginalizacji okazuje się żyzną glebą dla performerów-indywidualistów: Awdieja Ter-Oganiana, Olega Mawromatiego, grup artystycznych „Vojna” i „My”… A teraz również dla kobiecego głosu w tym chórze: Femenu. Paradoksalnie z nimi właśnie identyfikują się nasi bracia w odwiecznie marginalnym baraku intelektualistów, pętający się w bezczasie i bezdomności po Wilnie, Charkowie, Mińsku czy Berlinie.
Sadzę, że ruch Femen z powodzeniem realizuje swój cel: prowokuje do włączenia w dyskurs publiczny problematyki feministycznej i genderowej. Staje się, wraz ze swoimi hasłami, częścią społecznej przestrzeni publicznej. Drażni konserwatystów, aktywizuje kulturę uczestnictwa, wnosi do sfery publicznej elementy ludowej kultury komicznej, artyzmu, krytyki. To, co dziewczyny mówią i co robią, nie pozwala ulokować ich w żadnym konkretnym spektrum politycznego. Nie są lewicowe ani prawicowe. Oczywiste są ich zapędy emancypacyjne, ale konkretne akcje i retorykę adresują do ponadpartyjnego widza/konsumenta. Antynacjonalistyczne aspekty performensów znajdują wyraz w parodyjnych ludowych wiankach i odsyłają już nie do komercyjnego czy high life obiektu krytyki społecznej, ale do wyobrażonego kolektywnego ciała narodu.
Nawiasem mówiąc, nie udało mi się znaleźć u Femenek motywów nacjonalistycznych, o które często się je obwinia. Akcja w ambasadzie Iranu nie była wymierzona przeciwko narodowi czy kulturze irańskiej. Cel i adresat protestu zostały dokładnie określone, a koncepcja akcji nie zawierała nic obraźliwego wobec Irańczyków. Protesty przeciwko barbarzyńskiemu wyrokowi, wydanemu na irańską „grzesznicę”, organizowano wówczas na całym świecie, więc Femen nie był żadnym wyjątkiem. Kiedy na Ukrainę przyjechał z wizytą prezydent Putin, Femenki protestowały mniej więcej z tych samych powodów, z których protestują sami Rosjanie, krytyczni wobec polityki swojego dyktatora.
Oczywiście, w obu przypadkach Femen ze swoimi akcjami ostro wtrącił się w politykę wewnętrzną, która, jak wiadomo, jest sprawą nader delikatną, szczególnie jeżeli dotyczy Wschodu. Nie miało to jednak żadnych nieprzyjemnych reperkusji dyplomatycznych, a akcje osiągnęły cel: wyraziły stosunek do reżimów politycznych, nie bez powodu krytykowanych na całym świecie. Zresztą rewolucje, które wkrótce potem wybuchły na Wschodzie, zdezaktualizowały kwestię lojalności wobec azjatyckich despotii i ich koncepcji człowieka. Akcje Femenu były jedynym opozycyjnym głosem na Ukrainie. O ile wiem, żaden ukraiński podmiot polityczny czy społeczny nie wystąpił z protestem w kontekście międzynarodowym, z powodu którego wyszedł „na barykady” Femen. Gdyby nie jego akcje, które, naturalnie, bardzo łatwo krytykować, opozycyjna Ukraina w ogóle pominęłaby milczeniem zarówno ukamienowanie Iranki, jak i wizytę Putina. Być może jakiś zaprzysięgły wróg Femenu powie: no i dobrze, lepiej nie robić nic niż robić coś takiego. Ale nie wszyscy musza podzielać jego zdanie, prawda?
Nie jestem tu w stanie zreferować całej obszernej i wielowątkowej dyskusji; skupię się na wywodach Jeleny Gapowej, dotyczących marginalizacji dziewczyn z grupy Femen, ponieważ są one dobrym punktem wyjścia do rozmaitych kolejnych dysput. Po pierwsze, od razu pojawia się pytanie: Femen jest marginesem, ale w stosunku do kogo czy czego? W społeczeństwie normatywnym odpowiedź brzmiałaby: w stosunku do głównego nurtu, w stosunku do klasy średniej. Dziewczyny działają jednak w społeczeństwie typu przejściowego, w którym to klasa średnia stanowi margines – o ile w ogóle istnieje, bo to też kwestia sporna. Czy ludzie z przyzwoitymi, choć nieregularnymi dochodami, którzy w pierwszym pokoleniu zarabiają swoje „średnioklasowe” pieniądze w niestabilnych strukturach gospodarczych, którzy nie dorobili się jeszcze własnej reprezentacji politycznej ani ekonomicznej, są w ogóle klasą? A nawet jeżeli są, niech im będzie, klasą, bo jak to inaczej nazwać – to na razie zaledwie „klasą w sobie”, a nie „klasą dla siebie”.
Brak im ideologii, brak partii i związków zawodowych, i w rezultacie brak podmiotowości. Nie ma też popularnego ruchu kobiecego ani organizacji kobiecych. Jak więc odróżnić normę od marginesu? Może za pomocą symbolicznego kapitału: wiedza/brak wiedzy? Wówczas Femen byłby marginalny w stosunku do środowisk akademickich, które prowadzą dyskusję – nawiasem mówiąc, kiedy jej obiekt nie ma o tym bladego pojęcia. Ale przecież badania genderowe też nie są głównym nurtem w środowisku akademickim, nie mówiąc już o społeczeństwie. Tym bardziej zaś w społeczeństwie okresu przejściowego, w krajach poradzieckich. Powiem więcej: nie wiem jak w Charkowie albo w Michigan, ale w Berlinie tematem przewodnim wszystkich naszych zebrań katedry i konferencji było: powinniśmy walczyć o to, żeby nasz przedmiot włączono do curriculum. Władze uczelni nie doceniają znaczenia badań genderowych, jesteśmy marginesem, dostajemy nędzne dofinansowanie, nasz Ośrodek Badań Genderowych jest w kółko przenoszony z jednej struktury akademickiej do innej, redukują nam etaty, nie mamy własnych pomieszczeń… A kiedy przyjeżdżam z Berlina do Moskwy, intuicyjnie odczuwam powszechną niedookreśloność konturów społecznych. Sam czas historyczny jest na terenach poradzieckich marginalny. Nawet termin „tereny poradzieckie” podkreśla ową marginalność – nie ma w nim żadnej afirmacji, kojarzy się z prowizoryczną budą, byle jak zbitą z dykty, żeby przeczekać deszcz. W takim kontekście marginalność, będąc powszechnym statusem przestrzeni i czasu, traci swoje „absolutne” negatywne konotacje. Zostaje jedynie kwestia, kto jest jak marginalny, w stosunku do kogo czy czego. W społeczeństwach przejściowych człowiek z marginesu dysponuje bonusem dodatkowej wolności, o ile potrafi odpowiednio odczytać i wykorzystać powszechną marginalność.
Dziewczyny z Femenu raczej nie zdecydują się u nas studiować. Nie chcą działać „jak my”, a gra według naszych reguł z góry skazywałaby je na przegraną – więc po co miałyby to robić? Wolą czerpać przyjemność z twórczego charakteru akcji, z pracy „po swojemu”, z władzy, jaką daje im fantazja. Czemu nie? Każdy może poczuć różnicę pomiędzy rutyną a twórczością, nawet studiujące na politechnice Femenki. Czy nam się to podoba czy nie – ich akcje przynoszą sukces, a przy tym nikogo – w tym również samych działaczek – nie kompromitują. Feminizm jest pojęciem wystarczająco szerokim, żeby znalazło się w nim miejsce i dla Femenu.
przeł. Małgorzata Buchalik
Tekst ukazał się w kijowskim miesięczniku „Krytyka” w 2011 r. Został przez autorkę uaktualniony dla dwutygodnik.com.
Dziękujemy autorce i redakcji za zgodę na tłumaczenie i publikację tekstu.
UKRAINA 2012
Cykl tekstów przygotowanych przez dwutygodnik.com specjalnie z okazji EURO 2012, we współpracy z Narodowym Centrum Kultury w ramach polsko-ukraińskiego projektu kulturalnego pod nazwą „Europejski Stadion Kultury”.
Larissa Belzer-Lissjutkina, historyczka, socjolożka, kulturoznawczyni, specjalistka z zakresu gender studies, socjologii terroru i problemów posttotalitaryzmu, obecnie pracuje w Instytucie Wschodniej Europy na Wolnym Uniwersytecie w Berlinie.
Open all references in tabs: [1 - 9]
Via: dwutygodnik.com
Short link: Copy - http://whoel.se/~M8Hng$1cu